„Nie myślałem, że bieg ultra może być tak urokliwy, mimo sporej ilości podbiegów”.
Decyzja o starcie była spontaniczna. Nasz wypoczynek mieliśmy w Szklarskiej rozpocząć na przełomie lipca i sierpnia, ale niestety nie pozwoliły na to obowiązki służbowe… Nie mając wyboru, za namową żony, przenieśliśmy nasz wyjazd do Jeleniej Góry na koniec wakacji. Milena, która dwa lata temu zakochała się w w bieganiu na nartach w słynnych z tego sportu Jakuszycach, obserwuje na Facebooku stronę Biegu Piastów- nie mniej słynnego cyklu wyścigów. Stamtąd też dowiedziała się o Letnim Biegu Piastów, czyli o biegu górskim latem, a więc bez nart. Pewnego wieczoru rzuciła hasło: a może pojedźmy tak, żebyś na początku urlopu pobiegł sobie jakiś półmaraton albo ultra? Nie było mnie trzeba długo przekonywać 😀
Po sprawdzeniu dostępnych dystansów i ich przewyższeń, przekalkulowałem, że w sumie 21 km to za mało, a że start w Krynicy (Bieg 7 Dolin na dystansie 64 km) jest równo 14 dni później, zdecydowałem się zapisać na dystans ULTRA – czyli ok. 50 km zabawy w urokliwych Górach Izerskich. To brzmiało jak świetny początek urlopu, który w górach z ukochanymi smakuje zawsze najlepiej! Po uiszczeniu opłaty startowej (130 zł- sporo, ale gdybym zapisał się wcześniej, byłoby mniej. W dniu startu pakiet kosztował 160 zł) trochę zwątpiłem, czy dam radę, bo do tej pory biegi górskie odbywałem zawsze w towarzystwie Łukasza. Ale słowo się rzekło, nie było odwrotu.
Od czwartku poprzedzającego start mieliśmy zaplanowane zwiedzanie okolicznych atrakcji m.in. zamku Bolków i kilku innych… Była to swoista rozgrzewka przed zawodami, bo plan zwiedzania jak zwykle był napięty (tak to już jest kiedy kierownikiem wycieczki jest moja żona). Swoją drogą jeśli nie wiecie, to sprawdźcie – Dolny Śląsk to ostoja zamków i ruin! Jest tyyyyyle do zwiedzania, że nie starczy Wam dni na urlopie by je wszystkie zobaczyć, a warto… serio! Zobaczcie sami!
Wracając do biegu:
Pakiet startowy
Pakiet odebrałem w piątek. Poszło szybko, sprawnie i już za moment z uśmiechem na ustach pozowałem na ściance organizatora. W pakiecie znalazłem trzy batony energetyczne, okulary plastikowe à la „raybany” z logo Dolnego Śląska i zapakowany w buteleczkę szybkoschnący ręczniczek. Takiego zestawu gadżetów jeszcze na biegu nie dostałem, więc jestem ciekawy jak się te przydasie sprawdzą 😉 Całość opakowana w worko-plecak z logo, podobnie jak na okularach, Dolnego Śląska.
Za pakiet solidna czwórka. Bez zbędnych ton ulotek, wątpliwej jakości koszulki, jak to się często niestety zdarza. Fajny, zgrabny pakiecik dla biegacza.
Sobota….czyli pobudka o 6.00
Nadszedł dzień startu a wraz z nim biegowa gorączka przedstartowa. Ja już tak mam, wielu z Was pewnie też- przychodzi dzień startu, budzik nastawiony na 6.00, a Ty budzisz się samoistnie o 5.57. Włączony czajniczek, zalana kawa i sprawdzone śniadanko, czyli cztery kromki chleba z dżemem i miodem. Po posiłku obowiązkowe sprawdzenie sprzętu i w drogę. W czasie urlopu nocowałem w Jeleniej Górze w mieszkaniu siostry, która (płaaaaaaaczę) przenosi się i od października studiować będzie w Poznaniu… A taką mieliśmy dobrą miejscówkę…18 km do Szklarskiej, mniej więcej tyle samo do Karpacza… czujecie to? Darmowe spanie i Karkonosze wiosną, latem, jesienią i zimą na wyciągnięcie ręki. Żyć nie umierać!!! No ale do brzegu… Sama jazda około 7.00 cieszy- zobaczcie jaki widok w sobotni ranek funduje mi natura pomiędzy Jelenią Górą a Szklarską Porębą…
Na Polanę Jakuszycką dojeżdżam około 7.20. Auto parkuję tuż obok auta…. mojej fizjo, która wyciągnęła mnie z mojej achillesowej gehenny. Przypadek? Takie spotkanie oczywiście nie mogło obejść się bez selfika i pogawędki o planach na bieg. Justynka biegła półmaraton, jak wspomniała tylko po to, by nacieszyć oczy górami i chłonąć całą sobą tę magię biegów w górach. Jej partner Rafał natomiast biegł ULTRA, tak jak ja.
Rozgrzewka, kilka fotek dla Was przed startem i czas do dziewiątej zleciał nawet nie wiem kiedy…
3…2…1…POSZLI!
Start… no i tu zaskoczenie! Uwierzycie? Ultra, a pierwsze 6 kilometrów to szybkie bieganie jak po asfalcie – 4:18, 4:21, 4:40, 5:15, 5:10, 4:44. Pierwsze pół godziny biegłem w okolicach 15 miejsca. Gdyby tak sił starczyło do metyyyy… ale się rozmarzyłem. Przed biegiem wiadomo było, że będzie ciepło, bardzo ciepło. Odchudziłem więc tuż przed startem plecak, zostawiając w nim tylko kilka batonów, musów i półtora litra wody. Niezaprzeczalnych atutem biegu była mnogość punktów odżywczych! Uwierzycie? 7! 7 punktów, pięknie zaopatrzonych na dystansie 48 kilometrów. O nich za chwilę. Na tym etapie, Jacek Deneka, sławny fotograf UltraLovers strzelił mi kilka fajnych fotek, zerknijcie!
Pierwsza część trasy to piękny, równy bieg. Biegło mi się znakomicie. Do 15 kilometra leciałem jak natchniony! Zbiegając z Samolotu, słynnej trasy biegaczy narciarskich, biegłem w tempie 3:20… na 16 kilometrze! Co ja mówię „biegłem”, to był lot, nie bieg, po prostu leciałem. Wbiegaliśmy wtedy w okolice startu, zakręcając tuż przy mecie. Zapytany przez kibica jak jest, czy trudno, bez namysłu rzuciłem: „JEST PIĘĘĘĘĘKNIE!” Biegłem jak natchniony. Niestety, na 25 kilometrze moją radość z biegu nieco zepsuł brzuch. Okazało się, że miksowana cola z arbuzem, to delikatnie mówiąc tego dnia dramatyczny związek… Rozsądek w wyborze biegowych wzmacniaczy nie jest moją najmocniejszą stroną 😉
Punkty żywnościowe
Ich mnogość i zaopatrzenie – PETARDA! Na każdym suszone i świeże owoce, cola, ciastka i oczywiście woda, nie tylko do picia, ale także do schłodzenia ciała. Solidna 5! Do tego super życzliwi ludzie, którzy napełniali softflaska sami od siebie, by każdy pitstop trwał jak najkrócej. Wyprzedzając Wasze pytania – wszystkie 7 punktów udało się ogarnąć w lekko ponad 3 minuty! Jak widzicie nie stołowałem się zbyt długo. Na każdym punkcie korzystałem z polewania- moczyłem głowę, czapkę i dalej w drogę. Od 4 punktu już tylko piłem i uzupełniałem wodę.
25 kilometr – Zakręt Śmierci…
Można powiedzieć, że przebiegając przez słynny Zakręt Śmierci (spójrzcie jak to wygląda na mapach google!), także znalazłem się na zakręcie. Poległem i wiedziałem, że dobrego tempa z pierwszej części biegu nie zdołam utrzymać. Przyszła też chwila zwątpienia. Wybiegłem z punktu i po przebiegnięciu 500 metrów zdecydowałem się na pierwszy tego dnia marszobieg. Widząc przed sobą lekkie wzniesienie i czując ogromny dyskomfort w brzuchu musiałem zluzować. Zacząłem wtedy oszczędzać siły. Do 30 kilometra (najtrudniejsza część trasy) naprzemiennie z kilkoma innymi zawodnikami, którzy mnie dogonili, co chwila biegaliśmy i szliśmy. Niektórych zaczęły też męczyć skurcze, co szczęśliwie tym razem mnie ominęło.
Korzystając z kilku chwil oddechu zrobiłem dwa zdjęcia z trasy.
Tak, trochę to była wtedy rozpacz, ale co nas nie zabije to wzmocni, prawda? Udało mi się poukładać myśli, pozbierać i postanowiłem, że biegnę dalej. Na moje szczęście na trasie spotkałem biegacza, który treningowo robił sobie wybieganie po górach- jedyne…40 km! Wyprzedził mnie (początkowo myślałem, że to zawodnik, chociaż był podejrzanie za świeży jak na ilość kilometrów) i rzuca do mnie: „robiłem sobie wybieganie, chciałem wolno, ale widząc jak zasuwacie to nie da się wolno!!! Od razu się ścigacz włącza :D” Zerknął na moje Salomony S/Laby Ultra 2 i mówi: „Biegłem w nich Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, 120 km! Na crossie spisywały się znakomicie, szkoda tylko że 1/3 trasy to był asfalt i na asfalcie na zmęczonych stopach to się nie spisały…” Minuta konwersacji więcej i kolega rzuca: „A Ty czemu teraz idziesz? Jak przebiegłem na punkcie przed chwilą to mówili mi, że ze dwadzieściaparę osób przeleciało… Zapier**** Panie, dobre miejsce masz!” No i tyle mnie kolega widział! Obudził we mnie ducha walki i pognałem przed siebie. Jak czasami niewiele trzeba, żeby motywacja wróciła. Kimkolwiek jesteś, Drogi Biegaczu, bardzo Ci dziękuję i mam nadzieję, że kiedyś uda nam się pościgać.
Szybko zleciały kolejne kilometry- tam gdzie były górki, uskuteczniałem marszobieg. Fajne były zbiegi około 42 kilometra. Niestety uporczywy ból brzucha pozwalał na nich rozpędzić się tylko tak, by kilometry te zaliczać w tempie 5:00-5:20… A szkoda! Na zbiegach prześcigałem wielu i liczyłem, że to może być moja „tajna broń” na ten bieg.
Na 45 kilometrze dogoniłem jednego kolegę, z którym co chwila zamienialiśmy się pozycjami na przestrzeni 2-3 kilometrów wcześniej. Rzucił mi: „nie mam już siły, mięśnie mi wysiadają”. Mówię mu: „chłopie, spokojnie. Pójdźmy kawałek, do kupy kamieni, potem biegniemy do tamtych drzew. Nic na siłę, jak musisz odpoczywaj idąc.” Tak przebyliśmy wspólnie 1,5-2 km. Dobiegła wtedy za nasze plecy trzecia kobieta. Zmotywowani dodatkowo, wiedząc, że do mety już niespełna 3 km i dodatkowo zbieg, ruszyliśmy żwawo do przodu. Kolega złapał wiatr w żagle i udało mu się odskoczyć. Ja natomiast do końca kontrolowałem tempo i zawodniczkę za plecami, dobiegając ostatnie trzy kilometry w tempie ok. 4:30-4:40 . Kolega finiszował 19 sekund przede mną, ja z kolei byłem szybszy od trzeciej kobiety o 23 sekundy. Ktoś pomógł mi, ja pomogłem komuś…
Na mecie czekali moi najwierniejsi i najkochańsi kibice: żona, syn Staś wraz ze swoją kuzynką Majką, a także ciocia i teść. Krzyczeli, dopingowali, wielkie emocje!
Garść statystyk z mety:
Czas netto/brutto: 04:32:43, Miejsce open: 27, Miejsce w kat. M30: 7
Biegłem w koszulce Salomon S/Lab Sense Tee, butach Salomona SALOMON S/Lab ULTRA 2 czyli sprawdzonym na Biegu Rzeźnika zestawie. Plecak, również jak wówczas, wybrałem sprawdzony model 10L z bukłakiem o pojemności 1l, z Decathlonu. Tak de facto skopiowałem cały zestaw wraz z czapką ze startu w Bieszczadach. Nie żałuję 🙂
Strefa finiszera….zaraz, zaraz ale gdzie jest coś do zjedzenia?
Wbiegam, ściska mnie Justyna czekająca już po swoim biegu na Rafała, następnie dopada do mnie rodzinka, łapię w ręce Lecha Free, puszkę 0,33 L i siadam na trawę. Wypijam i po 5 minutach siedzenia idę z talonem coś zjeść- w pakiecie była jeszcze karteczka na jedzenie. Dochodzę do namiotu, nieuprzejmy obsługujący rzuca hasło, że można wziąć jedno danie. Wyobrażacie sobie? Dobiegacie wyczerpani do mety i macie wybrać…Do wyboru miałem: naleśnika na słodko, kaszę gryczaną z bakaliami, makaron penne z warzywami i jakiś jeszcze jeden makaron. Biłem się z myślami, co wybrać… poprosiłem po pół porcji naleśnika i kaszy, ale niestety nieuprzejmy nakładający powiedział, że miks odpada.Wybrałem więc naleśnika i dostałem (słownie) jednego… Moje rozczarowanie było duże. Serio, na mniejszych i biedniejszych biegach można się najeść, ba, nasycić a tutaj po naleśniczku i było już pozamiatane… Żadnych ciastek, owoców, jogurtów, napojów, nic. Na szczęście miałem ze sobą kilka batonów i zawartość plecaka, której podczas biegu nie zjadłem. Po skromnym posiłku poszedłem do organizatorów zapytać się czy jest gdzieś szatnia z prysznicem dla zawodników. Miałem plany by po biegu pozwiedzać i zjeść dobry obiad w Szklarskiej Porębie z moimi kibicami… Tutaj kolejne rozczarowanie. „Niestety żadnej szatni nie ma, pryszniców też nie”. Uwierzcie, było na tyle ciepło, że wystarczyło rozwinąć kilka węży i udostępnić kilka metrów kwadratowych, by choć częściowo odświeżyć się po trudzie biegu.
Poza tym w strefie było miejsce do odpoczynku, stoiska, chyba masaż… Szczerze mówiąc, do końca nie wiem, bo niespecjalnie miałem ochotę się rozglądać- marzyłem o porządnym obiedzie. Tak to jest- pierwsze potrzeby muszą zostać zaspokojone, żeby można było myśleć o czymś innym 😉
W tym miejscu chciałbym podziękować sympatycznym dziewczynom z recepcji aquaparku Blue Mountain Resort. Byłem w tym ośrodku kilka razy, więc pomyślałem, że wykupię wejście na basen, po to żeby skorzystać z prysznica. Niestety okazało się, ze w sezonie basen dostępny jest tylko dla gości hotelowych. Po wyjaśnieniu po co i na co tak bardzo chcę się umyć, dziewczyny okazały się być bardzo wyrozumiałe i wpuściły mnie do szatni na szybki prysznic. Dzięki nim w komforcie mogłem się wykąpać i cieszyć urokami Szklarskiej, bez potrzeby wracania do Jeleniej Góry tylko po to, by się umyć po biegu! Jeszcze jeden argument, aby polecić ten ośrodek (a wpis w żadnej mierze sponsorowany nie jest).
Poza mankamentem w postaci strefy finiszera bieg uznaję za bardzo udany. Jestem przekonany, że gdyby nie moje dolegliwości żołądkowe w trakcie biegu, to urwałbym jeszcze 10, jak nie 15 minut. Wróżyć z fusów nie ma co- wynik i miejsce na mecie uważam i tak za rewelacyjne, i przed biegiem brałbym je w ciemno!
Wraz z obiadkiem nie mogło na restauracyjnym stole zabraknąć piwka!
Wiem, że kiedyś tu wrócę i Wam też mogę polecić ten bieg. Może i Łukasza namówię na wspólne bieganie po Jakuszycach i w parze rozwalimy ten system?!
Paweł
0 komentarzy