Zapisy i pomysł – jak to się stało?!

Zacznijmy od początku. Sami zastanawiamy się jak zrodziła się w naszych mózgownicach idea startu w tym kultowym biegu… Mamy wielu znajomych biegaczy – ultrasów, którzy przebiegli dystanse dotąd dla nas nieosiągalne, nawet w głowach. Po przebytej przez Pawła kontuzji zerwania achillesa, rehabilitacji i powrotu do biegania pomysł uczestnictwa w tak trudnym biegu był raczej z tych szalonych i nierealnych. Gdy wspólne treningi zaczęły nam wychodzić, z nogą Pawła było już dobrze, a dodatkowo Łukasz na jesieni, start w start poprawiał swoje życiówki na każdym dystansie, postanowiliśmy spróbować szczęścia i targnęliśmy się na zapisy do V FESTIWALU BIEGU RZEŹNIKA w odległych o 8 godzin jazdy autem Bieszczadach. No właśnie… zapisy! Kto jeszcze nie wie, to zapisy to nie wszystko by wziąć udział w biegu. W głównym biegu, czyli Biegu Rzeźnika – obowiązkowo rozgrywanego parami, obowiązuje losowanie! Rok w rok chętnych nie maleje a wręcz przybywa. Słowo się rzekło zapisaliśmy się iii?

Nadszedł dzień a w zasadzie wieczór losowania. Na funpage’u organizator podał zasady losowania i algorytm, który decydować miał o przyznawaniu bądź nie, miejsc na liście startowej. Każdy kto choć raz przebiegł jakieś ultra miał większe szanse bycia wylosowanym. Pomagała też historia startów w samym Biegu Rzeźnika. My nie mieliśmy ani tego ani tamtego 😉 Mieliśmy całe dwa losy czyli po losie na głowę za sam zapis na listę startową…

Wariatów na świecie jak wiecie nie brakuje. Po podaniu listy z punktami i podstawieniu pod algorytm losujący, jeden z obserwujących i komentujących jeszcze przed samymi organizatorami ogłosił swoją listę szczęśliwców, którzy wg jego obliczeń powinni zostać wylosowani. Znaleźliśmy się na tej liście ku naszemu ogromnemu zdziwieniu. Jak się okazało później, po około dwóch godzinach od losowania – ukazała się oficjalna lista i również na niej znaleźliśmy nasze nazwiska a obok klub runaddicts! Wtedy właśnie na dobre rozpoczęło się wielkie przygotowanie by zmierzyć się z legendarną już trasą czerwonym bieszczadzkim szlakiem. Łukasz na Boże Narodzenie otrzymał wydaną w 2018 roku książkę o Biegu Rzeźnika. Aby złapać klimat i wiedzieć co nas czeka z wypiekami na twarzy obaj pochłonęliśmy tę pozycję w kilka wieczorów. Z opisu domyślaliśmy się co może nas czekać jednak rzeczywistość okazała się być bardzo zaskakująca!

Plan treningowy –> treningi…pod? No właśnie?!

Mieliśmy nie lada zagwozdkę jak ułożyć nasz plan treningowy na zimę i wiosnę aby… pogodzić 80 kilometrowe ultra po górach z szybkim bieganiem 5 i 10 kilometrowych biegów po płaskim, kujawsko-pomorskim terenie. Z pomocą przybył nam nasz dobry znajomy biegacz i trener Sebastian Chmielarz. Nasze treningi rozpoczęliśmy od mozolnego budowania bazy tlenowej, następnie włączaliśmy dłuższe jednostki treningowe (biegi po 15, 18, 20 kilometrów) niejednokrotnie przeplatane różnymi tempami podczas jednej jednostki oraz wieloma szybkościowymi akcentami. W ramach dłuższego biegu, dedykowanemu ultra, w kwietniu zrobiliśmy sobie treningowy maraton. Były przerwy, symulacje przepaków i ładowania kalorii na punktach żywieniowych – wizyty u Łukasza rodziców i teściów po drodze naszej trasy 😀 Pod koniec etapu przygotowań (i obiecujących startach wiosennych) dorzuciliśmy ważne jak dla ultra i gór podbiegi. Dziś wiemy, że było ich zdecydowanie za mało. Nie ze względu na ich brak w planie, a brak realizacji z przynajmniej dwóch przyczyn. Kontuzji Łukasza (na 2 miesiące przed Rzeźnikiem dał o sobie znać ból biodra – zapalenie kaletki stawu biodrowego) gdy wydawało się, że z biodrem jest już w miarę w porządku zaatakowała łydka… Podczas gdy Łukasz wraz z pomocą naszego nieocenionego partnera @medycynadlasportu.pl ratował nasz wspólny start w Rzeźniku, Paweł zmagał się z czasem i pomagał przy remoncie mieszkania, by po ponad 4 miesiącach pomieszkiwania u rodziców, mógł z rodziną wrócić do swojego mieszkania. I tak właśnie, w zasadzie bez jakościowych treningów spędziliśmy ostatnie półtora miesiąca przed najważniejszą dla nas imprezą biegową tego roku…

Checklista – przepaki, logistyka – załatwianie noclegu i tak daleeeeej

Początkowo, nie mieliśmy pojęcia co może, a co niekoniecznie przydać się nam na biegu. Czym i jak często odżywiać organizm aby bieg ten przebiec w jak największym komforcie fizycznym i psychicznym? W naszych głowach rodziło się jeszcze więcej niewiadomych. Po przeczytaniu książki o biegu i kilku relacji z internetu innych biegaczy wiedzieliśmy już dużo więcej! Na tej bazie powstała nasza checklista, którą punkt po punkcie analizowaliśmy i dopisywaliśmy do niej kolejne pozycje, by w dzień biegu zgromadzić wszystko i rozdzielić to na przepaki i rzeczy, które były z nami non stop podczas biegu. Nasza checklista na Bieg Rzeźnika dostępna jest poniżej:

Nasza checklista i jej skrupulatne sprawdzenie przed biegiem uratowało nas dosłownie i pozwoliło zmierzyć się z trudną trasą Biegu Rzeźnika!

Jak tylko dowiedzieliśmy się, że jesteśmy zapisani a nasza wpłata zaksięgowała się na koncie organizatora zaczęliśmy szukać noclegu. Okazało się, że Cisna to malutka miejscowość i o nocleg nie będzie tak łatwo. Finał poszukiwań na szczęście okazał się być dla nas szczęśliwy – znaleźliśmy nocleg, który zlokalizowany był zaledwie 200 metrów od centrum i 300 m od biegowego miasteczka, tradycyjnie zlokalizowanego na terenie Orlika w Cisnej. Nocowaliśmy pod adresem Cisna 55 (Ostoja Cisna) – z czystym sercem polecamy to miejsce – właściciele mili, nie brakowało nam niczego, no może czajnika w pokoju bo Paweł lubi kawę, w zasadzie dużo kawy 😛 Ustaliliśmy, że wyjeżdżamy w środę w nocy z Bydgoszczy by mieć całe środowe popołudnie i całą noc na porządne wyspanie się i dodatkowo cały czwartek na regenerację przed nocnym startem. Jak wymyśliliśmy tak zrobiliśmy! Czas zleciał jak z bicza strzelił i bum! Pojechali!

W drodze – po wszamanym śniadanku i wypitej kawce humory dopisują 🙂

Sprzęt – czyli czego tak naprawdę potrzebuje ultras w górach?

Przygotowania do ostatecznego wyboru odzieży na start – nie obyło się bez długich narad i dyskusji – co i jak z czym i dlaczego?

Zacznijmy od najważniejszego – obuwie! Mieliśmy okrooooopny dylemat, które buty ubrać na start a które zdeponować w przepakowych workach. Postanowiliśmy, że mimo dużej ilości błota i płynnej gliny na trasie startujemy w Salomonach S/LAB ULTRA 2, które na dwa miesiące przed startem do testowania podesłał nam Salomon. Każdy z nas dodatkowo miał po 2 pary butów jako obuwie rezerwowe zapakowane w worki na przepakach. Zestaw Łukasza to: przepak Cisna: buty Kalenji Kiprun Trail MT, przepak Smerek: Salomon Sense Ride GTX Invisible Fit. Zestaw Pawła to: przepak Cisna: Salomon Speedcross 4 Gtx Race , przepak Smerek: Kalenji Kiprun Trail XT6. Skoro jest taka możliwość to czemu z niej nie skorzystać, prawda? Plecak – i kolejna zagwozdka. Rozważaliśmy dwie opcje. Podobnie jak z butami, w grę wchodził plecak testowany przez nas dla bydgoskiego Decathlonu – model Kalenji 10L oraz przesłany na dwa tygodnie przed Biegiem Rzeźnika od Salomona – model S/LAB SENSE ULTRA 8 SET. Oba wzięliśmy oczywiście do Cisnej. Pogoda zdecydowała za nas.

Chcieliśmy wykorzystać możliwość posiadania dodatkowej opcji nawodnienia w postaci bukłaka na plecach, poza softflaskami dostępnymi w kieszonkach i zdecydowaliśmy się na plecak Kalenji. Oba plecaki miały możliwość zamocowania do nich kijków NW. No właśnie, kije… My w tym roku nie używaliśmy kijków bo nigdy z nimi nie biegaliśmy. Wiemy z obserwacji, że wielu ich na trasie używała. Mamy zamiar popróbować jak będzie się z nimi nam wbiegało i zbiegało z naszego Myślęcińskiego stoku, a nóż widelec za rok czy dwa z nimi pobiegniemy? Ważny jest też dobór odpowiedniej, wygodnej koszulki – szczególnie mężczyźni na tak długiej trasie i zmiennych warunkach z racji braku stanika narażeni są na obtarcia – my korzystaliśmy z podesłanej wraz z plecakiem ultra lekkiej koszulki S/LAB SENSE TEE M, która waży zaledwie 40 gramów! Była niesamowita, wytrzymała całą trasę, idealnie odprowadzając nadmiar wilgoci – nawet podczas opadów deszczu, który towarzyszył nam na trasie czuliśmy że nadal jest lekka i szybko wysycha! Pamiętajcie też o odpowiednim okryciu głowy! Przy prażącym słońcu, będąc na dużym zmęczeniu znacznie łatwiej o udary, to bardzo ważny punkt wyposażenia, nie lekceważcie czapki/ buffki lub innej chusty, która odpowiednio zadba o zacienienie głowy. Łukasz biegł bez czapki i buffki, Paweł wykorzystał zakupioną w Decathlonie białą czapeczkę CZAPKA Z DASZKIEM KALENJI.

Sam ubiór to jednak nie wszystko. Takie długie ultra to też opracowana i sprawdzona wcześniej strategia żywieniowa. Biegnąc treningowo maraton w trakcie biegu testowaliśmy to jak będziemy się na trasie żywić. Zabraliśmy ze sobą wtedy energetyczne musy z Decathlonu – Aptonia oraz jedzone przez nas różne batony. Podstawę nawodnienia stanowiła woda. Decathlon jest dobrze zaopatrzony i śmiało wybierzecie sobie energetyczne specjały, które pozwolą Wam przetrwać pewnie każdy podobny bieg. Naszą podstawę żywieniową (na trasie zjedliśmy każdy z nas ponad 10 takich musów) stanowiły wielosmakowe musy APTONIA, dodatkowo mieliśmy w przepakach i w plecakach w różnej konfiguracji następujące produkty: Batony, elektrolity, magnez i potas w żelu, oraz galaretki i batony takie i takie.

Trasa – czyli bieg czerwonym szlakiem z Komańczy do Cisnej

Trasa podstawowa Biegu Rzeźnika wiedzie z Komańczy do Cisnej. Początkowo około 8 km “drogą utwardzoną” do Duszatyn (ok. 480 m n.p.m.), a dalej czerwonym szlakiem: Chryszczata (997 m n.p.m.) – Przełęcz Żebrak (816 m n.p.m.) – Wołosań (1071 m n.p.m.) – miejscowość Cisna (ok. 550 m n.p.m.) – Małe Jasło (1102 m n.p.m.) – Jasło (1153 m n.p.m.) – Okrąglik (1101 m n.p.m.) – Fereczata (1102 m n.p.m.). Dalej “drogą Mirka” i przez szczyty: Paportna, Rabia Skała, Okrąglik, Przełęcz nad Roztokami, Rosocha, Hyrlata, Worwosoka i dalej czerwonym szlakiem do Cisnej.

1 etap – Komańcza – Cisna

Na start, z Cisnej do Komańczy jak wiecie wiozą nas autobusy – 30 pełnych biegaczy autokarów, startuje jeden za drugim z Cisnej o 1:45, równo. Kto nie zdąży, na start musi dojechać we własnym zakresie! Początek biegu to całkiem żwawe tempo. Zaczęliśmy zachowawczo, celowo utrzymując tempo oscylujące w granicach 5.15-5.30 aby nie zajeżdżać na dzień dobry nóg, które musiały jeszcze wiele tego dnia wytrzymać. Mieliśmy też założenie, że nie hamujemy na zbiegach i gdzie było w dół to puszczaliśmy nogi by kraść cenne sekundy. Zabawa i pierwsze chwile zwątpienia zaczęły się około 20 kilometra. Wtedy, na początku delikatnie lecz zaczęło boleć Łukasza biodro a Pawła dopadły pierwsze oznaki zmęczenia mięśni czworogłowych. Pierwszy kryzys przyszedł w okolicach 25-26 kilometra. Na dobre rozpoczęło się mozolne wspinanie. Nogi bolałby co raz mocniej a metry zdawały się nie mijać w ogóle. Co spojrzeliśmy na zegarki tam ciągle ten sam kilometr, ciągnący się w nieskończoność. Gdy zaczęliśmy zbiegać w stronę Cisnej, na zegarku wybił 29-30 kilometr, wtedy zachowując siły na zmianę biegnąc i idąc dobiegliśmy wreszcie na Orlika gdzie znajdował się pierwszy oficjalny punkt odżywczy wraz z przepakiem. Spędziliśmy na nim około 15 minut, pijąc colę i jedząc owoce, pieczone ziemniaki, ciastka oraz uzupełniając zapasy do plecaka oraz przede wszystkim wodę. Zostawiliśmy też w przepakowym worku swoje czołówki, które i tak już by nam się nie przydały w kolejnej części zmagań. Paweł przed wyruszeniem w kolejny etap trasy delikatnie posmarował czwórki maścią rozgrzewająco-przeciwbólową i wyruszyliśmy na podbój Smereka.

Etap 2 – Cisna – Smerek

Robiąc założenia taktyczne do całego biegu, zakładaliśmy, że na postojach spędzamy maximum 10 minut. Były to jednak założenia czysto teoretyczne dwóch amatorów debiutantów. Rzeczywistość okazała się być jednak trochę bardziej skomplikowana. Pomijając zmęczenie i ogromną ochotę na rozłożenie się plackiem niczym naleśnik na patelni, czas zjadała cała logistyka. Nakarmić, napoić, uzupełnić zapasy wody, uzupełnić zapasy jedzenia, zająć się bolącymi miejscami. Odpadło nam i tak zmienianie odzieży i obuwia. Uznaliśmy, że to co mamy na sobie spełnia swoje zadanie w 100% i nie ma co kombinować. Minuty mijały, a kolejne pary wybiegały, inne przybiegały. Tutaj zdecydowanie trzeba wziąć pod uwagę organizację ekipy wspomagającej na przyszłość. Taka ekipa / osoba znacznie usprawnia pobyt na przepakach. Koniec końców zebraliśmy się do przysłowiowej kupy i ruszyliśmy na szlak, szlak jakże inny od tego z pierwszych 32 km…

Trzeba przyznać, że ten pierwszy etap pod względem podłoża był piękny! Ponad 10 km drogi utwardzonej, na szlaku względnie sucho i stabilnie, brak deszczu, idealna temperatura. Wszystko zmieniło się już na pierwszych metrach etapu do Smereka. Wcześniejsze opady deszczu na tej części trasy sprawiły, że zbocza dosłownie płynęły błotem, gliną i wodą. Na marginesie, przelotne ulewy na tych terenach pojawiały się od wielu dni niemal codziennie, a ponieważ podłoże jest głównie gliniaste to sami wiecie, że woda jak w gąbkę to się nie wchłania – raczej spływa jak po wysmarowanym wazeliną ciele. Dosłownie pierwsze 100 m po wybiegnięciu z przepaku to zapoznanie się z konsystencją błociska i dalej już mogło być tylko ciekawiej. Od razu wspinaczka po błotnistej rzece. Próbowaliśmy poboczem, między krzakami, później środkiem, wpadaliśmy w koleiny, a błotko próbowało ukraść nam nasze buty, zasysając je niczym odkurzacz przed ograniczeniem mocy.

Blisko kilometrowe podejście dało nam nieźle w kość. Wydawało się, że nigdy się nie skończy. Kiedy pojawiała się nadzieja na wypłaszczenie, za zakrętem zaskakiwała nas kolejna „ściana” do pokonania. Cyferki na zegarku prawie się nie zmieniały, a my brodziliśmy w bagienku myśląc już tylko o tym, aby dotrwać do mety. Wydaje nam się, że osoby poruszające się z kijkami, rzeczywiście mogły utrzymać lepsze tempo na podejściach. Jednak trochę osób nas dochodziło i wymijało. Za to na zbiegach to my lecieliśmy do przodu, wyprzedzając kolejne osoby. Tak było już do samej mety. Mimo błotnego lodowiska, próbowaliśmy lecieć mocno. Bardziej niż błoto spowalniały nas bóle mięśni. U Łukasza nasilał się ból okolic biodra, mięśni pośladkowych i promieniowanie aż do stopy, a Pawła zaczynały dopadać kurcze mięśni czworogłowych. Ostatnie kilometry tego odcinka były jednymi z trudniejszych dla nas psychicznie. W większości szliśmy i mieliśmy dość. Postój w Smereku wiele zmienił. Całe szczęście!

Etap 3 – Smerek – Roztoki Górne

W Smereku tośmy trochę zamarudzili można rzec. Blisko 30 minut postoju, 3 miski zimnej wody na głowę, woda, cola, ziemniaki, owoce, bułka z dżemem i toaleta. Nogi i biodro wysmarowane maścią rozgrzewającą, przeciwbólową jak kremem do opalania z filtrem 50. Normalnie, z białą warstwą na skórze ruszaliśmy dalej 😀 Lepiej czuć ogień na skórze niż ból mięśni, prawda? Na wylocie z punktu trafiliśmy prawie na kontrolę paszportową 😛 Organizatorzy sprawdzili stan posiadania obowiązkowego wyposażenia, a więc naładowanego telefonu i folii NRC. Wielkie brawa za takie akcje. Po to jest regulamin, aby go weryfikować – o bezpieczeństwie biegaczy już nie wspominając.

Początek tego etapu to oczywiście wspinaczka po błocie, ale po tym blisko pół godzinnym odpoczynku było naprawdę dobrze w głowach. Humory bardzo dopisywały, nogi podawały bez narzekania i nawet słonko się do nas uśmiechało. Dla oddania tych podejść napiszemy, że 1 km potrafiliśmy pokonywać przez 25 minut. Tempo zawrotne jak na biegaczy co nie? Później był deszcz, była burza i dużo chmur. Niestety zabrało nam to wiele widoków na Bieszczady. Większość trasy to i tak lasy, a kiedy pojawiał się odkryty teren to widzieliśmy mleczko 😀 Na szczęście nie zawsze. Poniżej fragment filmu z odcinka biegnącego pograniczem polsko – słowackim.

Na tym etapie nasze mózgi pracowały już trochę wolniej i błędnie odczytaliśmy z mapki moment, w którym powinien pojawić się punkt odżywczy w Roztokach. Zawiedzeni jego brakiem, rozkminialiśmy czy organizatorzy go przenieśli dalej, czy może zrezygnowali z niego bo była niezła ulewa HAHAHAHAHA. Pocieszając się faktem, że odległość do mety się nie zmienia i pozostaje poniżej 15 km biegliśmy dalej i w końcu zorientowaliśmy się, że to nasze błędne odczyty i punkt odżywczy za chwilę się pojawi. Wydawało się, że byliśmy już w domu 🙂 Właśnie… wydawało.

Etap 4 – Roztoki Górne – META

Bufet w Roztokach był świetnie przygotowany – tak jak i na wszystkich innych punktach. Osoby pracujące przy nich wykonywały rewelacyjną pracę. Uwijały się jak mogły, aby wszystkim ułatwić pobyt i przyspieszyć ponowny powrót na szlak. My ponownie wysmarowaliśmy się maścią, popiliśmy, pojedliśmy i z wielką ulgą ruszyliśmy na te ostatnie 14 km z hakiem. Jeszcze nie bezpośrednio na metę, bo po drodze czekał nas ostatni mały checkpoint z wodą i przekąskami w Lisznej (jakieś 6 km przed metą).

Mimo iż ból był tak duży, że Łukasz mógł biec tylko z wciśniętymi palcami między kości biodrowe (i tak przez kolejne 2,5 h), a Pawła „czwórki” żyły swoim życiem – wiedzieliśmy, że ten bieg ukończymy. Nie wiedzieliśmy jednak, że potrwa to jeszcze tak długo i będzie tak ciężko 🙁 Wielokrotnie czytaliśmy relacje osób biegających tu wcześniej, że ostatnie 10 km to nie jest jeszcze „domek z gąskami” z którymi możemy zacząć się już witać, ale doświadczyć tego na własnej skórze, to zupełnie co innego. Tak jak wcześniej podejścia potrafiły się ciągnąć w nieskończoność, tak te ciągnęły się w dwie nieskończoności i były zdecydowanie bardziej strome niż tamte wcześniej. Zbiegi na pewno miały więcej błota, a bramę z metą ktoś ciągle przestawiał dalej. Powtarzał się też schemat z wyprzedzaniem na zbiegach. Im więcej było błota, tym więcej osób mijaliśmy – chociaż wyprzedzanie nie było łatwe. Utrzymać przyczepność, nie potknąć się o kijki i w nikogo nie wpaść wymagało sporego skupienia, a o to nie było wtedy już tak łatwo jak wcześniej.

Po lekkim doładowaniu się energetykiem w Lisznej (nigdy tego nie pijemy, ale w takim momencie masz ochotę na wszystko – a to wtedy pomogło!) ponownie humory wróciły – w końcu do mety już tuż tuż. I te tuż tuż trwało jeszcze jakieś 149 rzuconych „ja pierdolę” bądź innych podobnych niecenzuralnych synonimów. Przewińmy jednak wyścig do przodu i oto jesteśmy na mecie. Słychać dzwonki, krzyki kibiców, wyprzedzamy ostatnich zawodników przed nami, ostatnie poślizgi na błotku i wpadamy szczęśliwi na metę po 14 h i 29 min morderczego biegu.

V Festiwal Biegu Rzeźnika – ogólne wrażenia i podsumowanie

Ten wyjazd do Cisnej był dla nas wielkim wydarzeniem, nie tylko sportowym. W naszych głowach siedział już od końcówki ubiegłego roku, wywołując dreszczyk emocji i niepewność, czy jesteśmy w stanie pokonać ten dystans. Dużo biegania na treningach i kontuzje to okres pełen sportowego napięcia. Tam w Bieszczadach był już spokój. Zrobiliśmy wszystko co mogliśmy, tam mieliśmy już tylko zbierać plony i cieszyć się biegowym świętem 🙂 Tak też było. Małe miasteczko na skraju Polski tętniło życiem lepiej niż Bydgoszcz w sobotni wieczór 😉 Mnóstwo pozytywnych osób, ludzi kochających to co robią i cieszących się życiem. Po kolejnych biegach zamieniało się trochę w festiwal chodzących pokracznie ludzi, ale to też było piękne. Każdy spoglądał na siebie z uśmiechem i zrozumieniem. Na twarzy było widać dumę i szacunek dla innych, bo to co nas ten bieg nauczył to to, że każdy kto taki bieg ukończy zasługuje na ogromy szacunek. Trzeba w to włożyć ogromną pracę i być mega odpornym psychicznie.

Wielkie ukłony dla organizatora i prekursora biegu, pana Mirka Bienieckiego, z którym mieliśmy okazję chwilę porozmawiać i cyknąć wspólną fotkę. Te kilka chwil pozwoliło potwierdzić książkowe opisy – mega pozytywny pasjonat i super człowiek 🙂 Świetna organizacja Festiwalu! My od siebie mielibyśmy tylko jedną uwagę. Zaplanowane koncerty powinny odbywać się przed dekoracjami – tak jak się odbyło po wszystkim to nie było komu się bawić – było pustawo. Słabe było to pakowanie miasteczka już od soboty, jak Festiwal trwał do niedzieli. To tyle tego gorszego.

Czy wrócimy?

Kiedy kończyliśmy bieg to stwierdziliśmy, że jest to nasz debiut w ultra i zarazem zakończenie kariery. Że to nie dla nas, że do 40 km to jeszcze po górkach można porobić, ale nie takie rzeczy. Mijały jednak godziny i kiedy rano na następny dzień wstaliśmy już wiedzieliśmy, że tak to się chyba nie skończy. Dziś, ku rozpaczy bliskich, którzy są tym biegiem chyba bardziej zmęczeni niż my 😉 musimy stwierdzić, że pewnie do Cisnej jeszcze wpadniemy 😉

PS – Odzież opisana w niniejszej relacji została nam wysłana do testów przez Decathlon Bydgoszcz (buty i plecak Kalenji) oraz od Salomona (plecak z wyposażeniem oraz buty opisane w relacji). W ramach współpracy nie zostaliśmy zobowiązani do reklamy, dlatego wpis ten jest jedynie rzetelną informacją o naszym wyposażeniu na ten wyjątkowy bieg 🙂

Łukasz i Paweł – runaddicts, 2019


2 komentarze

Bieg Rzeźnika. Wspomnienie. - #runaddicts - uzależnieni od biegania · 8 czerwca 2020 o 08:28

[…] O zeszłorocznym biegu przeczytacie tutaj: RELACJA Z 2019 […]

Trailowy gigant czyli Salomon S/LAB Ultra 3 v2 dlaczego warto w nie zainwestować - #runaddicts - uzależnieni od biegania · 11 lipca 2023 o 11:02

[…] szczęście bardzo dobrą przyczepnością, oczywiście w odpowiednich warunkach. Biegnąc kultowy Bieg Rzeźnika (kliknij link i przeczytaj naszą relację z tego biegu) brodząc w błocie do łydek ciężko […]

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *