Tegoroczny Bieg Niepodległości to nie tylko kolejny ważny moment i etap w naszej biegowej karierze ale powód do dumy – uczestnicząc w nim już trzeci rok z rzędu definiujemy się jako biegacze, którym wydarzenia sprzed niemal stu lat bardzo leżą na sercu i chcemy się z nimi identyfikować.

Jak się później okazało, bieg ten był znakomitym zwieńczeniem sezonu, zarówno dla Łukasza jak i dla Pawła. Pięciokilometrowa trasa przyniosła obojgu rekordy życiowe na samą końcówkę sezonu, już przecież po roztrenowaniu.

Paweł

Pięciokilometrówki to ciężka jednostka biegowa. Charakteryzuje się trzymaniem niesamowicie wysokich obrotów na całym dystansie by móc walczyć o czołówkę. Tak też było w ubiegły weekend.

Leniwa sobota przy wypieku rogali Marcińskich nie zachęcała do wzmożonego wysiłku fizycznego jakim miał być niepodległościowy wyścig w centrum miasta. Od rana dzień startowy (to już tradycja) nie wyglądał tak jak miał wyglądać – za sprawą małego brzdąca Stasia sobotnie i niedzielne poranki zaczynają się bardzo wcześnie. Mianowicie – Staś nie uznaje weekendów. To typowy ranny ptaszek, który w wolne dni zamiast spać woli rano wstać i bawić się z rodzicami na wszelkie możliwe sposoby. 11 listopada zaczął się więc dla mnie parę chwil po 5:30. Leniwym i zaspanym wzrokiem próbowałem na ekranie telefonu zobaczyć, która jest godzina. Stasio łaskaw był na tyle, by pozwolić mi „wyspać się” jeszcze o 30 minut dłużej. O 6 w dresie parzyłem sobie już poranną kawę. Ten moment dnia lubię chyba najbardziej. Aromat kawy parzonej we włoskiej kafeterii budzi do życia jak nic innego na świecie.

Dodatkowym złym prognostykiem była choroba żony, która musiała start w biegu niepodległościowym przełożyć na kolejny rok. Do Stasia przyjechała niezawodna babcia Madzia wraz z małym przyjacielem Michałem by posiedzieć ze Stasiem i dać mi czas by upiec rogale i odpocząć fizycznie przed wymagającym wyzwaniem na biegowej trasie. Rogale wyszły (z małą dawką niepewności w głosie) chyba dobre. Wszystkim, którzy je próbowali ponoć smakowały. Mak jak mówi przepis mielony był dwukrotnie. Co ciekawe – rogale stanowiły 50% mojego żywienia w tamten dzień. Do porannej kawy zjadłem lekkie śniadanie (owsianka z rodzynkami i bananem) a później już tylko dwa czy trzy rogale w międzyczasie aby nie przesadzić z zawartością żołądka na trasie i pobiec na pełnym luzie. Bieg odbywał się jak co roku z Placu Wolności a więc 750 metrów od mojego mieszkania. Umówiliśmy się z Łukaszem, że przybiegnie do mnie aby zrzucić ciuchy i razem pobiec w okolice startu tuż przed wyznaczoną godziną startu aby nie marznąć. Po zrobieniu wspólnego zdjęcia wybiegliśmy na ulicę by pokonać rozgrzewkowo niespełna kilometrową trasę. Ustawiliśmy się na starcie, przybiliśmy piątkę i słychać było już tylko końcowe 10 sekund odliczane wspólnie ze spikerem (Błażej – piona! Robisz to dobrze!).

Łukasz tuż przed startem zadaje pytanie: To co atakujesz życiówkę? Ja na to: wiesz, nie bardzo się czuję by tak cisnąć… Głowa mnie bolała od rana, jakoś tak nie do końca się czuję. Z tryumfem na twarzy zakomunikował mi tylko: Spoko, dobrze że tak mówisz – bo zawsze jak narzekasz to później wychodzi życiówka na mecie. Jak się później okazało… Znów miał rację 😉

Początek łatwy i przyjemny, mimo bardzo wysokiego jak dla mnie tempa (pierwsze 500 metrów przebyłem w tempie około 3:25). Do pierwszego kilometra banan z twarzy mi nie schodził. Kibice na trasie, szczególnie Ci znajomi to najlepsze co może spotkać biegacza w walce o dobry wynik. Na pierwszym zakręcie (róg Gdańskiej z Kamienną) stali Ola z Łukaszem i dopingowali z całych sił. Miło było Was wtedy usłyszeć, dzięki! I tak Garmin wybił pierwszy kilometr w czasie około 3:38. Drugi kilometr nawet szybszy (2 kilometr w średnim tempie 3:29), choć czułem już że przeginam trochę z tempem. Minąłem dwóch biegaczy, obejrzałem się do tyłu żeby zobaczyć jak bardzo rozciągnęła się stawka. Zobaczyłem kątem oka zbliżający się szybko różowy uniform – już wiedziałem, że pierwsza kobieta, która zapewne zjawi się na mecie ma zamiar mnie właśnie wyprzedzić. Marta Szenk, bo to o niej mowa (wygrywa praktycznie wszystkie lokalne zawody) dostojnym szybkim krokiem zbliżała się do mnie do 3 kilometra by z lekkością i uśmiechem na twarzy zostawić mnie z tyłu dosłownie w momencie wybicia trzeciego kilometra. Najgorsze jednak było dopiero przede mną. 4 kilometr – czyli tak zwane odcięcie (spadek mocy, ściana, brak prądu) wymieniać można bez końca – dopadło mnie jak błysk pioruna podczas burzy. Ścięło dokumentnie. Tempo spadło do 3:40 (wiem wiem, niby 15 sekund) ale czułem że tracę moc i zwalniam. Na szczęście w tych momentach najważniejsza jest głowa. Gdy mięśnie przestają słuchać i stają okoniem, wtedy należy włączyć myślenie. Powtarzam sobie wtedy – Paweł – ostatni kilometr, ostatnie niecałe 4 minuty i masz to. Zawalczyłem.

Gdy spojrzałem na zegarek wpadając do parku widziałem, że czas jest ok – 16:40 do mety niecałe 550 metrów. Mówię sobie w głowie – dawaj, będzie prezent na koniec sezonu! Znów obejrzałem się do tyłu by po raz ostatni rozejrzeć się w sytuacji na trasie. Gonił mnie kolega, z którym na metry przegrałem pozycję wiosną na połówce w Poznaniu. Postanowiłem, że nie odpuszczę, niech to on ogląda tym razem moje plecy. Końcówka pod lekką górkę (zakręt do parku z Jagiellońskiej – Focha przy starym CH Drukarnia) – ostatnie 200-250 metrów do mety – przynajmniej tak wyczytywałem z zegarka. Zegarek wybił 5 km ale do mety brakowało zakrętu i krótkiej prostej. Wpadłem na metę zmęczony na maksa. Zegarek pokazał chwilę wcześniej trasę 5 km pokonaną w czasie 18:10. Oficjalne wyniki podają czas 10 sekund gorszy – czyli od soboty 11 listopada zapisuję czas 18:20 jako rekord trasy 5 kilometrów. PB to nie jedyny powód do zadowolenia na mecie – bieg ukończyłem jako 17 osoba na mecie (wystartowało 1300 osób). Miejsce w pierwszej dwudziestce brałem przed startem w ciemno (rok temu byłem trzydziesty z czasem 19:43).

Zegarek zegarkiem – liczymy oficjalne wyniki. Wierzę, że 18 minut uda mi się złamać w przyszłym roku. Wiem, że na urwanie tych 20 sekund stać mnie na pewno. Już w najbliższą niedzielę kolejna szybka ale przełajowa piątka w ramach cyklu City Trail z Nazionale Nederlanden. Nasza drużyna wystawia swoich biegaczy – to będzie drugi start w ramach cyklu i liczymy, że i tym razem pokażemy się z dobrej strony.

To był dobry dla mnie sezon, kilkukrotnie pokonywałem swoje życiówki, co najważniejsze – zwiększyliśmy objętość treningów, co przekłada się na końcowe wyniki w zawodach.

Wspomnieć należy, że w sumie nie doświadczyłem procesu roztrenowania – w czasie, kiedy powinienem odpoczywać – testowałem wirtualnego trenera Asię, która przygotowała mnie do niepodległościowej piątki i część sukcesu na pewno Asi należy przypisać. Treningi dobierała na podstawie moich wyników z poprzednich zawodów i aktualnych treningów, które analizowała po uzupełnieniu ich na stronie. Najważniejsze dla mnie jestbto, że nie czuję się zmęczony. Jeśli poczuję zmęczenie – będę wiedział, że organizm daje mi właśnie sygnał, że jedna z ważnych w życiu biegacza chwil została pominięta i z jeszcze większą przyjemnością do niej wtedy wrócę 🙂

Łukasz

„Dziwny jest ten Świat” śpiewał kiedyś Czesław Niemen, a teraz ja – zaraz po przebiegnięciu mety biegu z 11 listopada 2017. No bo jak nazwać normalnością i czymś spodziewanym czas, który stał się moim nowym wynikiem do pobicia na przyszłość, właśnie w tym momencie? Bieganie 5 km nigdy nie stanowiło mojego celu treningowego i nigdy nie dopasowywałem planu treningów pod taki właśnie dystans.  Nie zmienia to jednak faktu, że od ponad roku wielokrotnie podejmowałem próby złamania 20 minut i nawet będąc w bardzo dobrej formie (pod kątem półmaratonu) nie udawało mi się tego osiągnąć. W życiu nie spodziewałbym się tego w momencie, kiedy bieg poprzedzał 2 tygodniowy okres roztrenowania i tygodniowy powrót do lekkich treningów.

Bieg Niepodległości zawsze traktuję jako element mojego wewnętrznego uczczenia tego wszystkiego co dzień 11 listopada ma symbolizować dla historii naszego kraju. To taka osobista forma oddania honorów, będąca opozycją do traktowania tego dnia jak zwyczajnego „dziś nie trzeba iść do pracy”. Uważam, że jak się kocha coś robić to jest to najlepsza forma do okazania swojego wymiaru duchowego. Wszystko jest w naszych głowach i sercach. Pamiętam jak grając w piłkę nożną, wielokrotnie mecze wypadały w niedzielę, przez co nie mogłem iść z żoną do kościoła. Wściekała się, kiedy mówiłem, że dziś mój kościół jest na murawie, a mszą rozgrywany mecz. Ale czy jakikolwiek Bóg  naprawdę wolałby aby człowiek pokornie siedział w ławach zimnego kościoła i wsłuchiwał się w powtarzające się jak mantra słowa kapłana, czy wolałby aby ten sam człowiek rozmawiał z nim poprzez rozwój swojego wnętrza? To z kolei jest możliwe, tylko wtedy kiedy robimy coś z radością i miłością.

Dobra, wrócę do biegania. Po pamiętnym nieudanym dla mnie półmaratonie, zrobiłem jak zapowiadałem.  Przerwa była mi bardzo potrzebna. Przez 2 tygodnie w zasadzie nie robiłem nic związanego ze sportem. Wyłamałem się tylko dwukrotnie i wybrałem się na krótkie przebieżki w tempie zbliżającym się do marszu 🙂 Można to potraktować jako szybkie spacery i w ogóle o tym nie wspominać. W tym czasie nie żałowałem sobie dobrego jedzonka i całkowicie wyluzowałem. Nie myślałem o celach, o wynikach, o tym co dalej. Po tych 2 tygodniach wróciłem do systematycznych treningów. Przed sobotnim wyścigiem zdążyliśmy z Pawłem pobiegać 3 razy i już – do dzieła!

Ponieważ mój brak jakichkolwiek oczekiwań do tego biegu zdefiniował również moje bezpośrednie przygotowanie to na start podążałem w bardzo sielskim i leniwym nastroju. Z piątku na sobotę szedłem spać około 2 nad ranem, śniadanie jadłem po 11, a żywienie zakończyłem kawą koło 13. Wybiegłem z domu wstając prosto z kanapy 🙂 i potruchtałem 2,5 km do Pawła. Start miał nastąpić równo o 15. Było zimno, wietrznie i nieprzyjemnie, dlatego od Pawła wyszliśmy na ostatnią chwilę i podążyliśmy prosto na start, tak jak już kolega opisał.

Roztrenowanie roztrenowaniem, leniwa sobota swoją drogą, ale jak już staje na Starcie to włącza się coś takiego jak ambicja. Szybka analiza możliwości i plan na bieg. Dużo nie ma co kombinować. Wiecie jak się biega na 5 km? Pierwszy kilometr dajesz ma maxa, a potem stopniowo przyspieszasz. 🙂 Tym razem jednak pomyślałem, że zmodyfikuję tę metodę i pierwszy kilometr pobiegnę wolniej, a potem dam z siebie tyle ile będę mógł. Wystartowaliśmy. Początek ciasny, kostka brukowa też nie ułatwiała, ale udało się przebrnąć do pierwszego zakrętu i wybiec na szeroką już ulicę Gdańską. Tempo biegu oscylowało wokół 4.10 – tak miało być. Biegłem spokojnie z grupą osób, a Garmin oznajmił że pierwszy kilometr za nami. Czas: 4.05. Idealnie. To zobaczymy na co mnie stać. Pełne skupienie nad techniką. Powtarzałem sobie w kółko: pracuj rękoma, kontroluj krok na rytm 180 i oddychaj równo 2×2. Tylko to się liczyło, nie pogoda, nie inni biegacze, nie moje samopoczucie, nie moje wątpliwości, czy nadzieje (już po 1 km zaświeciła się żarówka).

Drugi kilometr miał duże znaczenie w tym biegu. Po pierwsze: przy trasie kibicowali jak szaleni Łukasz z Olą, o czym pisał już Paweł. Mój imiennik mający dobre 200 cm wzrostu podskakiwał jak dziecko i krzyczał z całych sił, kiedy wypatrzył mnie w tłumie biegaczy. Dało to mega pozytywnego kopa i następne metry biegłem z mimowolnym uśmiechem na twarzy. Po drugie: zacząłem wyprzedzać innych biegaczy i czułem się dobrze, a to oznaczało coś więcej niż tylko żarzącą się żarówkę. Czas: 4.00.

Na trzecim kilometrze powtarzałem swoją mantrę: ręce, nogi, oddech i leciałem przed siebie w równym tempie. Trasa już wtedy była dość kręta i ze zmienną nawierzchnią, ale radziłem sobie z tym bardzo dobrze. Właśnie. Po nieudanym półmaratonie i problemach z bolącymi nogami, postanowiłem zmienić buty. Marka pozostała, natomiast postawiłem na model ze zdecydowanie większą amortyzacją. Jest o niebo lepiej. Czas: 3.56.

Tutaj pojawił się chwilowy kryzys mentalny. Jeszcze 2 km, a robi się trudniej. Szybko jednak spojrzałem na zegarek i tempo zaczynające się „trójką” od razu podbudowało moje myślenie. Nie poddam się. Na ulicy leży złamane 20 minut, wystarczy je podnieść. Mijałem kolejnych biegaczy i starałem się utrzymać tempo poniżej 4 min. Ręce, nogi oddech, ręce, nogi, oddech … Czas: 3.51.

Chwile po tym jak zegarek wypikał mi czwarty kilometr, od tyłu zajechał rowerzysta z obsługi, który radośnie oznajmił, że „jest dobrze chłopacy, biegniecie w okolice 21 minut …”. Myślę sobie: „ że co ku… ? jakie 21 min ? jaka jest Twoja rola w tym biegu? powinieneś motywować, a nie demotywować”. Z GPS –em różnie bywa, ale o minutę na czterech kilometrach? Niemożliwe. Biegnę swoje i zapominam o człowieku. Na około 400 metrów przed metą dostrzegam przed sobą Kubę z Bydgoszcz Triathlon prowadzącego na czas 20 min. Wielki numer z tym czasem na jego plecach przyciągał mnie jak magnes. Przeleciałem obok niczym TGV. Robiło mi się już wtedy niedobrze i chętnie bym rzygnął, ale docisnąłem co mogłem i domknąłem na metę. Czas: 3.50.

Nowy rekord na 5 km to 19.42. Na luzie, bez oczekiwań, bez przygotowań. I jak tu zrozumieć to wszystko? Nie zaryzykuję jednak i do wiosny zamierzam trenować tak mocno jak się da i jak trzeba 🙂


4 komentarze

K&Bell · 15 listopada 2017 o 19:53

Pięknie Wam idzie. Oby tak dalej!

    runaddicts · 15 listopada 2017 o 20:36

    Dzięki Kamilu 🙂

Beata · 15 listopada 2017 o 20:27

Fajnie piszecie , dobrze się czyta

    runaddicts · 15 listopada 2017 o 20:48

    Dziękujemy Beata. To dla nas ważna opinia 🙂

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *