To był ten dzień, dzień do którego przygotowywaliśmy się od początku lata. Dzień, w którym miały dziać się dobre rzeczy. Tymczasem tak jak to okazuje się w życiu, które czasem bywa słodkie a czasem gorzkie – ten dzień tak właśnie dla nas wyglądał.

Ostatnie przygotowania – lekki trucht – 6 km w piątek wieńczył nasz cykl przygotowawczy. Pogoda według prognoz jeszcze na początku tygodnia przed startem zapowiadała się nieźle 11-12 stopni w dzień startu. Można było rzec wymarzona jak na tę porę roku i na odległość, którą mieliśmy w ten dzień pokonać. 21 km w słońcu, przy temperaturze sięgającej 20-25 stopni byłoby mordęgą, stąd prognozy napawały optymistycznie. Niestety, już w sobotę wiadomo było, że będzie padać. Pytanie brzmiało jedynie jak mocno i kiedy opady się zaczną. Prognozowane 12 stopni okazało się mrzonką – o 10.00 w niedzielę termometr wskazał 8,5 stopnia co w połączeniu z wiatrem i potencjalnym deszczem wyglądało groźnie.

Awers.

Pawła niedziela startowa rozpoczęła się od … „wyspania się”

„Położyłem się parę minut po 22 w sobotę. Sen zakładając opcję pesymistyczną do 6-6.30 zapewniał niezły komfort psychiczny i fizyczny. Dodatkowo, jak się rano okazało, żona ogarnęła synka i dała mi pospać do 7.30! Wstałem wypoczęty i o 7.45 zjadłem lekkie śniadanie. To w zasadzie chyba jeden z kluczy do późniejszego sukcesu. Bardzo uważałem z jedzeniem w sobotę – zjadłem sporo, ale rzeczy które wiedziałem, że zjeść mogę. Następnie, mimo duuuuużego głodu wieczorem (jak zwykle!) postanowiłem nie odpuszczać i nie jeść mimo chęci. Rano jedzenie było oszczędne ilościowo i dość solidne kalorycznie aby na bieg wystarczyło energii. Banan + kilka łyżek płatków owsianych z orzechami i rodzynkami + kawa zrobiło robotę! Do samego startu 2-3 łyki wody, nic więcej! Takie były założenia i tak wyszło.

O 9.30 wpadła babcia Magda po Stasia i po kilku minutach można było zacząć myśleć o zbieraniu się do wyjścia na spokojnie, bez dodatkowego stresu i zajęć. Po ubraniu się, kilku wizytach (dosłownie) w ciągu 10-15 minut w toalecie przyszedł czas na wyjście. Żona z racji biegu na 5 km, który towarzyszył półmaratonowi również się zbierała (za długo jak zwykle ;-)) i po chwili wreszcie wyszliśmy z domu ze spakowanym plecakiem z ciuchami na zmianę po biegu, by później oddać go do depozytu.

Umówiliśmy się u Łukasza o 10.20 – do startu Mileny było 40 minut, do naszego 55. Zostawiliśmy auto i pomaszerowaliśmy na teren stadionu. Stanęliśmy w kolejkę i oddaliśmy na numer startowy Mileny (kończyła swój bieg najszybciej) plecak do depozytu. Życzyliśmy sobie powodzenia i Milena samotnie udała się na szybką rozgrzewkę i pomaszerowała na start. My z kolei rozpoczęliśmy intensywną rozgrzewkę. Po 15 minutach pracy byliśmy już dobrze rozgrzani i gotowi do startu. Na ostatnim kółku wokół stadionu życzę Asi powodzenia (pacemakerka na czas 2:00). Ostatnie siusiu i w drogę po marzenia 😉 Odwieczny problem biegaczy, czyli wizyty w toalecie połączone z napięciem spowodowanym ważnym startem to bolączka, z którą trzeba sobie poradzić – co ciekawe w trakcie walki na trasie stres ten razem z potrzebami fizjologicznymi kompletnie zanikają. Ale do meritum.

Ustawiłem się na trasie z przodu – za zającem, który prowadził grupę na 1.15 – to jeszcze za wysokie progi – ale kto wie co będzie dalej? Marzyć nikt mi nie zabroni 😉 Spiker krzyczy, że startujemy za dwie minuty – jednak po chwili (jak na złość – wspomina o opóźnionym starcie w Poznaniu) co? Psuje się nagle tablica na samochodzie, który wskazuje czas prowadzącemu! Po szybkiej akcji – 2, może 3 minuty dodatkowego, niepotrzebnego stresu odliczanie, strzał startera i ruszamy! Pierwszy kilometr jak zwykle za szybki choć kontroluję nogi aby nie rwać do przodu za tłumem – zerkam – po 200 metrach średnie tempo 3.40 – myślę Paweł, hamuj! Nie zgrzej się od razu. Widzę Wojtka Wrzesińskiego, który nagrywa wideo ze startu – uśmiecham się do siebie i biegnę! Zwalniam – jednak mimo to tempo po 1 kilometrze wyszło 3.52 – przypominam, że przed startem celowałem w średnie tempo biegu 4:05 – co dawało czas na mecie w okolicach godziny i 27 minut – oznaczało to zbicie życiówki o minutę i 45 sekund. Na Gdańskiej doping – kilku znajomych na trasie porządnie dopingowało i nogi same rwały do przodu! Dziękuję Paulinie, Jurkowi, Olkowi i Kubie za doping w okolicach śródmieścia oraz szalonemu punktowi kibiców na czele z Joanną z lasu z megafonem, Aldoną, Arkiem, Tomkiem oraz Mariuszem! WIELKA PIONA DLA WAS! Punkt był niesamowity! Pierwsza piątka minęła z bananem na twarzy, wielką chęcią walki i nad wyrazem szybkim tempem (3:52, 3:59, 3:55, 3:59, 3:54).

runaddicts Paweł

Fot. by Dziki Punkt Kibica (Aldona Rybka)

Po piątce, gdy zorientowałem się, że biegnę stabilnie i szybko jak na założenia sprzed startu – przyszedł czas na wzmożoną kontrolę tempa i rozłożenie sił tak by wystarczyło ich do samej mety. Jestem biegowym świrem i lubię biegi startowe dzielić na równe odcinki – np. na 7 kilometrze w głowie ukazały mi się wielkie cyfry 1/3 całości! Tak masz to już za sobą, to już 33%! Do 10 kilometra można powiedzieć bieg bez historii (na jednej z nawrotek 180 stopni – tej obok biblioteki przy Bazylice przewrócił się jeden z biegaczy przede mną) było już ślisko – padało. Po dobiegnięciu w okolice stadionu słyszę przez megafon krzyki – DAJESZ! GONIĄ CIEBIE, OBSERWUJĘ CIĘ NIE ZWALNIAJ! To Asia krzyczy i czy chcę czy nie chcę śmieję się do całego punktu, dziękując za ten czas radości – Mariusz podaje wodę, mijam go krzycząc, że nie chcę pić.

Zaraz nawrotka przy światłach przy Orlenie a tam kolejna znajoma biegaczka Agatka Woźniakowska krzyczy do mnie – dajesz! Jeszcze tylko jedno kółko! (Jedno, kółko dobre sobie myślę… brzmi tak niewinnie a do pokonania kolejne, trudniejsze 10 km)… Łatwo powiedzieć układa mi się złośliwa myśl w głowie – jak krzyczysz stojąc sobie z boku 😉 Ale pomyślałem wtedy właśnie o jej walce sprzed tygodnia na poznańskim maratonie! Szacunek dla Ciebie Agata – walka z tym dystansem na takim tempie to nie lada wyczyn! JESTEŚ WIELKA! Mijam znów kibiców w centrum na Gdańskiej – po drodze przy nawrotce obok BCF (stare Centrum Handlowe DRUKARNIA) widzę Krzysztofa Ibisza – wyglądał jakby wyszedł dopiero co z telewizora 😉 Piękny i młody – Krzysiu, chciałoby się zaśpiewać wzorem KlejNUT – powiedz mi jak mam żyć? UŚMIECH, MOC, FITNESS, SPORT! Mijam go, lecz dopada mnie grupa 7 biegaczy i wyprzedza na trasie  pomiędzy BCF a skrętem na Krasińskiego – chłopacy z Bydgoszcz Triathlon krzyczą DAWAJ NA PRZÓD DO GRUPY – lecz oni biegli szybciej – nie chciałem zrywać tempa bo mogłoby się to źle skończyć, mając na uwadze fakt, że dobijałem do 15 kilometra. Wtedy na pocieszenie widzę Kamila, który biegnie w stronę stadionu – dzięki za słowa otuchy – wtedy były bardzo cenne!

No właśnie wtedy nadszedł on – 15 kilometr. Wtedy po demotywującym wyprzedzeniu mnie przez grupkę tych 6-7 biegaczy w głowie pojawiła się myśl – chłopie zaczyna brakować Ci sił! Poczułem napięcie mięśni, straszliwe zmęczenie nóg – od pasa w dół nie czułem prawie nic. Zacinał deszcz, zmęczony, zerknąłem na zegarek – 6 kilometrów do mety. Dużo i niedużo zarazem. Przypomniałem sobie wtedy moją zasadę mierzenia dystansu w 3 odcinkach – krzyczę sobie 2/3 trasy za Tobą wariacie! Goń marzenia! Po to wstajesz o tej 5 rano, żeby na 6 kilometrów przed metą odpuścić?! Patrzę na zegarek – 15 kilometrów! ZMIEŚCIŁEŚ SIĘ W GODZINIE! MASZ SZANSĘ ŁAMAĆ 1:25! Myślę sobie – niemożliwe. Kalkuluję na szybko – dodaję kilometry i minuty w głowie! WALCZ! To jest jeszcze możliwe! Ostatnie 5 kilometrów – zerknąłem na tempo 16 kilometra 4:07 – było lekko pod górę, tempo spadło ale nadwyżka z odcinka z pierwszej piątki zrobiła swoje. Nadal cel, który pojawił się w głowie w trakcie biegu był możliwy do zrealizowania! Wbiegam na Gdańską – widzę swoją ukochaną ulicę Cieszkowskiego na wprost – myślę – ile razy biegłeś stąd na Stadion? Setki razy! TYLKO TYLE ZOSTAŁO, DAWAJ ILE SIŁ W NOGACH! Patrzę do przodu – grupa, która mnie wyprzedziła dawno zniknęła mi z oczu i na wprost widzę jedynie światła na rogu Gdańskiej i Kamiennej – ostatnia prosta, jeszcze moment! Od 15 kilometra biegła już tylko głowa, ciało powoli odmawiało posłuszeństwa.

Słyszę znów doping – patrzę na prawo i widzę  Macieja Maćkowskiego z naszej CITY TRAILOWEJ drużyny runaddicts (skończył bieg na 5 km na 9 miejscu OPEN z rewelacyjnym czasem 18:08) krzyczy, żebym gnał dalej, bo jestem z przodu – DZIĘKI MACIEK! Dobiegam do skrzyżowania przed stadionem i znów widzę Mariusza z wodą, znów grzecznie (chyba) odmawiam i słyszę dziki punkt kibica – Asia się wydziera, że to już koniec! Napieraj! Wybija 21 kilometr! Na nawrotce Agata wrzeszczy, że to już zaraz, za moment! Patrzę na zegarek! Nie wierzę! 1:24,15 – za kilkanaście sekund wybije dystans połówki – mieszczę się poniżej 1.25! ZEGAREK POKAZUJE 21,095 – w czasie 1,24:46! NIE DOWIERZAM! Serce się raduje ale trasa jeszcze się nie kończy! Widzę żonę, która z telefonem nagrywa ostatnie metry i krzyczy DAWAJ PAWEŁ! Dziękuję za to wsparcie i w niedzielę i przez te prawie trzy lata, przez które mogłem bez mrugnięcia okiem rozwijać pasję i być dzięki temu w tym miejscu, w którym jestem teraz! Wbiegam samotnie na stadion – odwracam się i widzę biegacza, który chciał mnie dogonić – myślę sobie – WYGRAŁEŚ, wygrałeś swój bieg ale nie daj się jak frajer wyprzedzić na ostatnich metrach! Ostatnie 50 metrów biegnę w tempie 3:30 by zakończyć bieg na miejscu przed kolegą, który mnie gonił.

runaddicts Paweł

Fot. By Paulina Woźniak

Zwieńczeniem trudu jest medal, który na szyi wiesza mi kobieta, która zawsze imponowała mi swoimi osiągnięciami sportowymi – Ania Rogowska – złota multimedalistka, wręcza mi medal i mówi gratulacje! Brawo! Myślę sobie wtedy, że fajnie, że ktoś taki jak ona poświęca czas i dekoruje amatorów na mecie! Bardzo miło się czuję i wycieńczony czekam na Łukasza na mecie szukając przy tym żony z plecakiem aby się przebrać. Na mecie melduję się z wynikiem 1:25;50 – zegarek pokazał mi 1:24;47 – nie wiem skąd taka różnica, ale nie wnikam – bo zadanie, które przed sobą postawiłem wykonałem z nawiązką! Dziękuję Bogu za moc, siłę woli i bezkontuzyjność, bez których dokonanie tego na pewno nie byłoby możliwe!

Dziękuję też Łukaszowi za każdą sekundę poświęconą na wspólne trenowanie, wspólne wypady, mecze, chwile spędzone razem! To dzięki sile przyjaźni urzeczywistniają się marzenia, które wspólnie realizujemy, dzięki pasji która nas łączy. Wierzę, że ten bieg to kolejny przystanek do osiągania kolejnych, jeszcze bardziej niedostępnych marzeń. 3 listopada miną trzy lata – wtedy po raz pierwszy wyszedłem na dwór aby potruchtać – wtedy dla zrzucenia kilogramów. Pętla 7,5 km – niezłe wyzwanie jak na początek ( w tempie średnim grubo ponad 6 minut na kilometr) okazała się być początkiem przygody, którą mam zamiar kontynuować tak długo na ile wystarczy mi sił”.

Rewers.

Tymczasem u Łukasza nie było tak wesoło, ale aby to przeanalizować musimy cofnąć się trochę w czasie…

Od dwóch lat kiedy biegam w sposób systematyczny, można by rzec górnolotnie – trenuję, jakoś lepiej leży mi „sesja zimowa” niż letnia. Ten cykl, który dąży i zbliża nas do wiosny i pierwszego startu w sezonie jest dla mnie zdecydowanie efektywniejszy i zwyczajnie bardziej mi się CHCE! Jesienne biegi od początku raczej „zaliczałem”, niż na coś liczyłem i o coś walczyłem. W tym roku jednak podszedłem do tego bardziej zmotywowany i z nastawieniem na życiowe wyniki. Nowym impulsem dla ciała i mózgu stały się zmienione godziny treningu na poranne oraz zwiększona ilość treningów w tygodniu do 4 co automatycznie przełożyło się na większy kilometraż miesięczny. Wszystko wyglądało naprawdę dobrze. Nawet kiedy rano było już ciemno i zimno wstawaliśmy systematycznie bez większych oporów na trening. Jeszcze na koniec września czułem się rewelacyjnie – nogi same „leciały” po asfalcie.

Wszystko zmieniło się z nadejściem kolejnego miesiąca, a dokładnie w związku z zaplanowanym  już dużo wcześniej wyjazdem w góry. Kilkudniowy wyjazd w Tatry Wysokie, który zresztą sam zorganizowałem (o ironio losu)  nastawiony był na chodzenie po trudnych szlakach i dużych wysokościach (jak na Tatry oczywiście). Ze słonecznej wtedy Bydgoszczy pojechałem w miejsce gdzie panowały raczej zimowe warunki. Piękne słońce nas nie opuściło, tylko śnieg i niska temperatura towarzyszyły podczas wspinaczek na Rysy i inne szczyty wokół Doliny 5 Stawów. Kilkunastogodzinne wspinaczki i dziesiątki kilometrów zrobionych na wysokości powyżej 1500 m n.p.m były ekscytująco piękne, często niebezpieczne (nie mieliśmy odpowiedniego sprzętu, więc musieliśmy wycofywać się z niektórych szlaków) i ogromnie eksploatowały fizycznie organizm. Wszystko w tej wyprawie udało się wyśmienicie, ale wiele wskazuje na to, że jej koszt był wyceniony w „walucie biologicznej”.  Wyczerpujące marsze w górach spowodowały nagły spadek formy biegowej, o czym przekonałem się już w drugi dzień po powrocie…

Popołudnie tego dnia było mega mokre. Biegnąc przez nasz Myślęcinek, czułem się jak Rambo w Wietnamie w porze deszczowej. Zalewane wodą oczy z trudem dostrzegały tak doskonale przecież znane ścieżki bydgoskiego parku, zasypane już wtedy pożółkłymi i czerwonymi liśćmi. Czy myślałem wtedy o tym, że pada, że jest niekomfortowo i zimno? Otóż nie… Ponieważ już od pierwszego kilometra myślałem tylko o jednym. O piekielnym bólu nóg poniżej kolan. Mięśnie około piszczelowe płonęły, a łydki zamieniły swoją strukturę w mieszankę z kamienia i drewna. Byłem kompletnie zdezorientowany. Nie potrafiłem tego zwalczyć i skończyłem bieg po zaledwie 8 km. W głowie pojawił się niepokój. Co się dzieje? Nie biegałem kilka dni, tylko chodziłem po górach i teraz takie coś? Dobra to na pewno minie. Odpocznę jutro i pojutrze będę jak nowy. Niestety nie byłem… Do startu pozostawały jednak ponad 2 tygodnie i nadzieja mnie nie opuszczała, mimo iż wiedziałem, że dobrze to nie wygląda.

Nieśmiało budziła się we mnie nadzieja, że oto stąpam po wodzie, zamiast w niej tonąć.
Stephenie Meyer

Niedziela.

Od rana czułem się dobrze, czułem energię i kontrolę nad swoim ciałem. To ważne w bieganiu. Pogoda w ten dzień idealna nie była, ale dla mnie po trzykroć lepsza od upału, więc nie było co narzekać. Na stadion jak już wiecie udaliśmy się razem z resztą ekipy runaddicts, po drodze mijając rozgrzewających się szaleńców 🙂 Nasza rozgrzewka również wskazywała na to, że to będzie szalony dzień, było czuć obecność wszystkich sił witalnych w ciele 😀 Cel do zrealizowania w biegu był prosty – pobić swój rekord życiowy na tym dystansie – bez szaleństw, bez rzucania się na wielkie wyniki, ot taka poprawa o kilkadziesiąt sekund. Założenia również były proste – będę biegł w tempie między 4.15 a 4.20 bez względu na wszystko. Ustawiliśmy się na starcie i czekamy. BUM … wystrzelił „rewolwer” startera i rzeka biegaczy wylała się na bydgoskie ulice.

Pierwszy kilometr w ścisku, ale bez problemów, płynnie, szybko (4.10) i zachęcająco. Nic nie boli. Już po chwili jednak wiedziałem, że będę musiał podjąć pierwszą ważną decyzję, która to moje cudowne założenia mogła nieco skorygować. Czym byłby bieg bez kombinowania, prawda? Biegłem zaraz za grupką, którą prowadził pacemaker na czas równy 1h 30 min. Jak wiadomo średnie tempo takiego biegu to nie wolniej niż 4.15. Niby nie dużo, ale już na tym poziomie robi sporą różnicę – wie to każdy kto biega. Dylemat więc był spory. Biec w grupie szybciej niż zakładałem (ale w grupie biegnie się łatwiej), czy postawić na raczej samotny bieg w założonym przez siebie tempie. Łukasz, co będzie lepsze dla ciebie? Biłem się z myślami. Nie chciałem przeszarżować, z drugiej strony, czy w samotnym biegu nie było by trudniej utrzymywać swoje założone tempo? Ponieważ czułem się wtedy dobrze (wow, ale rewelacja po 3 km…) zdecydowałem się trzymać grupy na 1h 30 min. Niech będzie! – myślę sobie. Tyle trenowania, to zawalczmy o ten wynik.

Do teraz nie wiem, czy to był błąd, czy wolniejsze tempo zmieniłoby ostateczny wynik, ale spróbowałem. Do około 10 km szło dobrze. Zielona chorągiew z czasem 1h 30 min powiewała przede mną i tylko na zakrętach znikała na chwilę, aby ponownie stać się słońcem dla moich oczu po kilku sekundach. Niestety powoli zacząłem opadać z sił i czułem, że tego tempa dalej nie utrzymam. Pojawił się również piekący ból w lewej nodze, jakże dobrze znany z treningów po powrocie z gór. Zaczynałem zostawać i koniec końców grupka z moim pacemakerem robiła się co raz mniejsza. Mniejsza nie dla tego, że odpadali od niej kolejni zawodnicy. Mniejsza dla tego, że była coraz dalej ode mnie 🙁  Został mi samotny bieg. Jakoś tak mam często, że nie łapie się do jakiejś grupy, a następna biegnie wolniej i lecę sam.

Prawdziwe problemy miały jednak dopiero nadejść. Do tej pory, mimo problemów, w sumie nadal była szansa na pobicie życiówki. Mało tego, pojawiały się takie momenty, że czułem się rewelacyjnie i zaczynałem przyspieszać. Szkoda, że w Bydgoszczy na trasie jest tak mało kibiców (szacun dla tych co byli i za rewelacyjną strefę w pobliżu stadionu). Przy dużych imprezach to wsparcie na całej trasie dużo pomaga. Tutaj biegnąc w zasadzie samotnie w zacinającym deszczu miałem przed oczami cytat Babci sprzed Lidla (Półmaraton Bydgoski III edycja, rok 2015): „… a w dupę sobie wsadźcie te biegi”. Koniec cytatu. No nic. Jak to mawiają półmaraton zaczyna się po 15 km, który to właśnie miał wybijać na moim Garminie.  Do bolącej lewej nogi dołączyła prawa, a łydki zamieniały się w kamienie. Koszmary z ostatnich 2 tygodni – witajcie ponownie…

runaddicts Paweł i Łukasz

Fot. Milena Florek

Tempo spadło jeszcze bardziej, a lejący się z nieba deszcz dopełniał obrazu mojej rozpaczy. Plany zmieniły się momentalnie, można by powiedzieć w wersje ewakuacyjne. Byle dotrzeć do mety. W głowie pojawiało się wszystko. Te poranki na trasie zamiast w łóżku, mordercze interwały, zmrożony śnieg na Rysach i strome spady, niemoc w nogach, ból, żal, niechęć do biegania. Koniec z bieganiem. Po co mi to? W dupę z tym, Babcia miała rację. Do mety dobiegłem w czasie swojego pierwszego dobrego biegu na takim dystansie, sprzed półtora roku z Poznania (trochę poniżej 1h 35 min). Czułem rozczarowanie i zrezygnowanie. Tylko rewelacyjny wynik Pawła, poprawiał humor na mecie. Niestety takie są uroki sportu. Znam to dobrze. Wiem, że te wszystkie głupie myśli to… w sumie jakie myśli? Pozostało mi zastanowić się nad tym co zaważyło na słabszym biegu, a raczej na braku postępów w ogóle w ostatnich miesiącach. Czy to te góry? A może trening nie ten? Może nie mogę szybciej biegać?

Potrzeba mi trochę przerwy. Odpoczynku i zapomnienia o cyklu treningowym. Potem mam nadzieję z nowymi siłami i wiarą rozpoczniemy razem z Pawłem kolejny zimowy semestr na Akademii Biegania by runaddicts.

Krótkie podsumowanie 5 półmararonu bydgoskiego:
PLUSY:

  • koszulka techniczna NEW BALANCE
  • sprawne wydawanie pakietów w sobotę i w niedzielę
  • dobrze oznakowana trasa
  • dobrze pilnowana trasa (piesi i zmotoryzowani nie przeszkadzali nam w biegu)

MINUSY:

  • poza koszulką, same ulotki w pakiecie startowym
  • długie kolejki do depozytu w dzień startu
  • bardzo słabo zorganizowane i ubogie punkty żywieniowe na trasie
  • catering pod chmurką – do wykorzystania było przecież masę sal kompleksu Zawiszy gdzie biegacze w cieple mogliby taki posiłek po biegu skonsumować
  • źle zmierzona trasa (trasa na różnych urządzeniach była dłuższa o 200-350 metrów, co dla wyniku końcowego ma ogromne znaczenie)
  • totalny brak kibiców na trasie (poza wymienionymi w tekście)

1 komentarz

K&Bell · 24 października 2017 o 21:55

Cieszę się że wreszcie jest wpis a przede wszystkim z tego, że ten bieg pokazał że nie tylko jest sukces ale i gorycz porażki. Choć czy to jest porażka? Nie sądzę, to jest lekcja! Powodzenia koledzy!

Dodaj komentarz

Avatar placeholder

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *